Świąteczna fotorelacja

Witajcie Kochani!

Przed świętami jednak nie zdążyłam się tu już pojawić, ale zdążyłam przynajmniej jeszcze w starym roku, hehe :) - i przybywam oczywiście z garścią świątecznych fotek. Chociaż szczerze mówiąc tak niezadowolona z nich jestem, że zastanawiałam się czy w ogóle ten post pisać... słońce raczyło wyjrzeć na chwilę dopiero drugiego dnia Świąt, a tak to ciemnica, śniegu u nas tyle co kot napłakał i w ogóle. A choinka stoi w najciemniejszym miejscu w mieszkaniu i przy takiej pogodzie bez sztucznego światła ani rusz, a tego nie lubię! No ale zrobiłam, ku pamięci, więc pokażę. Od czego by tu zacząć? Chyba od tej wspomnianej choinki, tak tradycyjnie :)



Nasza choinka z desek dekorująca część dzienną przez cały grudzień zniknęła w schowku, zastąpiona zieloną, pachnącą ślicznotką - bo Świąt bez niej sobie nie wyobrażam! W zasadzie mogłam powiesić na niej moje szklane bombki, bo A. nigdy nie ściąga niczego z półek i tym podobnych rzeczy - ale już w zeszłym roku miałam ochotę na ubranie jej tylko w własnoręcznie zrobione dekoracje. Wtedy wyszło jakoś inaczej... nadrobiłam to tym razem :) Papierowe kule z bibuły przestrzennej robi się dosłownie chwilę, do tego czerwono-białe gwiazdki (zrobione wspólnie z A.!) - nasz tegoroczny motyw przewodni oraz cynamonowe śnieżniki i już.


A do kompletu prezenty opakowane i udekorowane również czerwienią i brązowym, jak moje śnieżynki, papierem pakowym... Mój ulubiony sklep scrapowy bardzo się postarał i w ostatniej chwili błyskawicznie dostarczył mi wymarzony gałązkowy wykrojnik, więc strasznie jestem zadowolona z tegorocznych ozdób :)



Wraz ze zniknięciem wspomnianej choinki z desek zrobiło się ciut mniej turkusowo-miętowo, a przybyło czerwonych akcentów, nie tylko na bożonarodzeniowym drzewku i prezentach... Najpierw M. sprezentował mi fajną podusię (co prawda przypadkiem, ale też z motywem gwiazdki!). Tak mi się podoba, że po Świętach wcale jej nie schowam :)


Czerwony jest też świecznik wypożyczony od Mamy (jakbym mało miała własnych, hehe :)...


Za to kartki które w tym roku wysyłałam (i mam nadzieję, że do niektórych z Was dotarły :)) były mocno miętowe:



Ale wracając do motywu gwiazdki - nie zabrało jej także na wypiekach! Był rzecz jasna jak zwykle sernik - ten sam co zawsze "Ulubiony" (tutaj zapraszam po przepis i na niego i na inne pyszności). A raczej ukochany wręcz :) I w tym roku - rozgwieżdżony, że ho ho!



Tym razem piekłam go dłużej, w niższej temperaturze - dzięki czemu wyszedł jaśniutki i jeszcze bardziej równy, gładki i w ogóle pyszny :). Szczegóły techniczne dodałam do przepisu w linku powyżej.

I była też drożdżówka. Ale tym razem nie makowiec, a cynamonowo-maślana pyszność, którą znalazłam kiedyś w szwedzkim klasyku kucharskim i od tamtej pory też robię regularnie i bardzo polecam (tutaj znajdziecie przepis na oryginalny drożdżowy wieniec, ale dla ułatwienia podaję go z małymi zmianami i niżej). Tym razem nadałam ciastu formę gwiazdy, którą pewnie niektórzy widzieli już w internecie - nie skorzystałam z oryginalnego przepisu na ciasto do niej, bo.. to jest po prostu lepsze moim zdaniem :) W oryginale nadzieniem była nutella, ale nie powiem jak smakuje w tej wersji, bo my jej nie jadamy (no i nie jest zbyt świąteczna chyba :).  Za to następnym razem zrobię z podwójnej porcji ciasta i wypróbuję też wersję z nadzieniem makowym (dlatego musi być z podwójnej, bo z tej cynamonowej wersji nie jestem w stanie zrezygnować, jest uzależniająca :).

Cynamonowa gwiazda drożdżowa
Ciasto:
  • 130ml mleka + 1 łyżka śmietany kremówki
  • 50g masła
  • ok. 450g mąki pszennej
  • szczypta soli
  • 2 łyżeczki cukru
  • 25g drożdży
  • 1 jajko
  • opcjonalnie - 1/2 łyżeczki ziaren kardamonu
Nadzienie:
  • 100g masła
  • 75g cukru
  • opcjonalnie - 1/2 łyżeczki ziaren kardamonu lub np. cynamonu
  • + białko do posmarowania i ewentualnie przybranie np. siekane migdały, gruby cukier
1. Podgrzać lekko mleko ze śmietaną, rozpuścić z nim drożdże i cukier.
2. Posiekać tłuszcz z większą częścią mąki, dodać sól, mleko, jajko, ewentualnie utarty kardamon, wyrobić na gładkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia. Dokładnie wymieszać składniki nadzienia
3. Gdy ciasto podwoi objętość dodać resztę mąki i jeszcze chwilę wyrabiać.Podzielić je na 4 równe części, rozwałkować na okrągłe placki (o średnicy ok 16-8cm). Posmarować pierwszy placek 1/3 nadzienia, przykryć kolejnym plackiem; w taki sam sposób ułożyć kolejne porcje nadzienia i placki.
4. Na środku zaznaczyć szklanką kółko i naciąć ciasto (przez wszystkie warstwy) na 16 części zostawiają zaznaczony środek nienacięty.



5. Brać w dłonie po dwie sąsiadujące ze sobą części i skręcać je wokół własnej osi w przeciwnych kierunkach (na zewnątrz), tak jak na rysunku poniżej - może brzmi to skomplikowanie, ale jest bardzo proste gdy się spróbuje :)


Zlepić i podwinąć końce i powtarzać te czynności z kolejnymi dwoma częściami, aż wszystkie będą uformowane.


6. Wierzch posmarować rozkłóconym białkiem, pozwolić ciastu jeszcze chwilę się napuszyć. Piec ok. 15- 20 minut w 175C (bez termoobiegu trochę więcej).
I mamy gwiazdę TE-DĘ :) Bardzo, bardzo ją polecam!


Uff, zarzuciłam Was dziś fotkami, ale dobrnęliśmy chyba do końca :)) Jeszcze tylko małe ogłoszenie - ostatnia dorzutka w tym roku (hehe) w moim kąciku wyprzedażowym już się pojawiła.

Jeśli ktoś dziś w ogóle będzie jeszcze miał czas tu zajrzeć - życzę szampańskiej zabawy do białego rana!!

A wszystkim moim Czytelnikom ogromnie dziękuję za spędzony wspólnie rok, za odwiedziny i za komentarze - każde słowo to przez Was zostawione jest dla mnie bardzo ważne! 
Buziaki Kochani, do zobaczenia w Nowym Roku 2015!
ushii

*******
NA ZDJĘCIACH:
czerwona poduszka z gwiazdka - Empik
czerwony lampion z napisami - Kokon Home
wykrojnik gałązka - NaStrychu.pl

Świąteczne nastroje na przekór pogodzie :)

Brrr! Mokro, zimo, wietrznie i aura raczej listopadowa za oknem, niż przedświąteczna niestety... więc trzeba rozgrzewać się i świątecznie nastrajać we wnętrzach! Co niniejszym czynię :) Wczoraj nareszcie odfajkowałam pewną niemiłą sprawę, która psuła mi szyki i nie pozwalała w spokoju cieszyć się grudniowym oczekiwaniem - w końcu mogę odetchnąć i powolutku wczuwać się w świąteczną magię. Na dobry początek przygotowałam sobie zatem pyszną gorącą czekoladę...


...i wyłoniłam zwycięzcę mojego mikołajowego candy (jak zwykle poprosiłam o podanie mi liczby i tym razem trochę się naliczyłam, bo usłyszałam 49 :)! I już zrobiło się bardziej miło i świątecznie. Bo mój upominek leci do...
Home on the Hill!

Gratuluję i proszę jak najszybciej o adres, żeby zawieszki zdażyły dotrzec na czas :)) A ja już uciekam, będziemy razem z A. szykować dekoracje choinkowe :) No i delektować się czekoladą, mmmm... Ale jeszcze jeden post przed świętami się pojawi!


Pozdrawiam!
ushii

PS
W ramach uspokajania nerwów zrobiłam jeszcze maleńkie porządki i w efekcie kilka ostatnich drobiazgów wylądowało w moim kąciku wyprzedażowym (oj, znów tam baaardzo romantycznie :). Wiem, że teraz czas na świąteczne sprawunki raczej, ale może ktoś będzie na coś chętny?

PS2
Już dodaję do poprzedniego postu informacje skąd jest gwiazdka itd.

Grudzień, ach to ty!

Toż to już półmetek grudniowego oczekiwania na Święta, więc najwyższa pora pokazać co nieco! Zapraszam zatem, będzie dłuuugo, bo skoro wreszcie udało się coś napisać, to chce pokazać jak najwięcej. Ale za to - dla cierpliwych - w poście skrywa się mała nagroda :)

W tym roku jest u nas dość kolorowo, jest i miętowo, i biało, i czerwono, i srebrno. A nawet troszkę czarno! Odpoczywam od biało-szaro-czerwonej kolorystyki, jest weselej. I chociaż nie mamy jeszcze rzecz jasna choinki, bo jak zwykle pojawi się dopiero w Wigilię, to... jednak mamy choinkę :D

Miałam ochotę na coś podobnego już w zeszłym roku, ale jakoś nie starczyło czasu. W tym roku Tata zaopatrzył mnie w kilka starych, fajnie podniszczonych desek - wystarczyło parę cięć piłą, trochę kleju i w kilka chwil powstała... proszę bardzo, już pokazuję, dlaczego tak namotałam: oto moja choinka ze desek!

wooden christmas tree_choinka z desek, drewniana choinka
Choinka z desek
Potrzebujemy:
  • kilka desek - u mnie grubości niecałego centymetra
  • klej montażowy - polecam Mamut DenBraven
  • ewentualnie farby, papiery do decoupage itp
Opisu prawie nie trzeba :) Przycinamy pierwszą deskę, która będzie "pniem" i wyznaczy nam wysokość, potem docinamy kolejne deski i układamy na tej pierwszej wg swojego pomysłu. Można zdecydować się na takie jak ja nierówne i stare, i celowo docinać nie równo, albo wszystkie idealnie równiutkie, obie wersje są fajne.


Gdy już zdecydujemy się na jakiś układ (można jeszcze dodatkowo cześć lub wszystkie deski pomalować/ozdobić w inny sposób) przyklejamy deseczki do "pnia" klejem montażowym. I cieszymy się dekoracją :)

Bardzo się nam podoba :) I cieszę się, że ją zrobiliśmy, bo jak ostatnio wspominałam, jeszcze na jesieni wpadały mi w ręce różne ozdoby i teraz będę mogła się napatrzeć na nie choć trochę. Bo na zielonym drzewku (a przynajmniej taki mam plan) zawisną zupełnie inne rzeczy :P

W tym roku spełniłam też jeszcze jedno "chciejstwo" z zeszłego roku - w oknach zawisły gwiazdy! Nie wiem dlaczego w większości sklepów sprzedają tylko takie duże, 60cm i więcej, a małych jest jak na lekarstwo, a jak już to mają nieciekawe w porównaniu do tych większych wzorki :/ A ja mam 2 małe okienka... ale tym razem niechcący trafiłam na te idealne od razu i rozświetlają nam część dzienną od początku grudnia :)


Kalendarz adwentowy też musowo jest. I tak jak kiedyś już pisałam - co roku jest inny, więc i w tym jest coś nowego. Pamiętacie mój biały domek? Tym razem baza była gotowa; postanowiłam w tym roku na razie jej niczym nie pokrywać, spodobał mi się ten naturalny karton. Dokleiłam tylko numerki (zaczerpnięte stąd) i już :)


Powtórzyłam też część dekoracji zeszłorocznych - para jelonków, których drugi raz już pokazywać nie będę, bo stoją identycznie jak rok temu (jelonki i resztę zeszłorocznych dekoracji można obejrzeć tutaj), czy taca, która od zeszłych świąt wciąż wędruje po mieszkaniu, z ciągle innymi kompozycjami durnostojek i świeczek - dostała kilka nowych drobiazgów, ale jest dość podobna do zeszłorocznej...


... a w sypialni znów w niebieskim słoju wylądowała gałąź z muchomorkami. Ale tym razem dołączył do niej renifer, który wyjątkowo mi się podoba, oraz girlanda.


No tak... chciałam wam pokazać cały zbiór moich girland i lampek, ale paskudna pogoda wciąż krzyżowała mi plany :( Ale - co się odwlecze to nie uciecze. A dziś jedna z nich, dość znana, długo się na nią czaiłam, kombinowałam samodzielnie podobną, aż wreszcie M.zrobił mi miłą niespodziankę na Dzień Kobiet :)


Pisałam na początku, że w tym roku jest u nas kolorowo, że czerwony, biały, czarny nawet - i na zdjęciach wyżej da się przy odrobinie dobrych chęci dojrzeć te kolory... ale miętowego to jak na lekarstwo, hmm? No, na choince trochę, kilka kropel na reszcie i tyle? Nie, tylko jeszcze nie pokazałam dekoracji największej :) I najbardziej miętowej :) Ale zachowałam ją na koniec, bo przy tej okazji zdradzę Wam jedną z okrytych dotąd (mimowolnie) tajemnicą, sporych zmian na naszym poddaszu!

Otóż latem M. postanowił zrealizować pewną obietnicę, chwycił więc za pędzel i... mam białe słupy! Wciąż nie mogę się tym faktem nacieszyć :)) Zasługują z pewnością na oddzielny post, ale jakoś do tej pory nie wyszło, więc dziś mają nieoficjalną premierę na blogu :P Teraz całkiem miło rozwiesza się na nich przeróżne dekoracje - pewną prześliczną pokażę Wam niebawem, a dziś ich grudniowa odsłona. Naręcze dzwonków-janczarów (kupionych w tym celu jeszcze poprzedniej zimy! tak, jeszcze jeden zeszłoroczny projekt doczekał się realizacji :), sznur lampek i garść wycinanek, wszystko w bieli, czerwieni, turkusie i mięcie właśnie... I jak Wam się podoba?



A skoro o mięcie, bieli i czerwieni w świątecznym wydaniu mowa, mam coś jeszcze. Tym razem coś nie dla mnie, ale dla Was! Małe mikołajowe rozdawnictwo! Komplet 15 zawieszek na prezenty, mojej produkcji :) Są chętni?


Zabawa trwa do 18.12 - by zawieszki dotarły jeszcze przed Świętami i mogły być wykorzystane :) Zasady takie jak zwykle u mnie - będzie mi miło, jeśli podlinkujecie zdjęcie do tej zabawy, ale nie jest to konieczne.

I na dziś to już wszystko - a gdyby ktoś miał niedosyt, to zapraszam do moich świątecznych postów z poprzednich lat, jest co oglądać :D Życzę Wam udanego weekendu i jak najwięcej wolnych chwil, by móc się cieszyć tym wyjątkowym przedświątecznym czasem!


Pozdrawiam,
ushii

*******
NA ZDJECIACH:
papierowe gwiazdy (średnica 43cm) -  Jula
baza do kalendarza adwentowego - Pt, store (niestety kupiłam ją rok temu, więc nie wiem czy nadal mają je w ofercie)
janczary, czerwone serce z reniferem - tkmaxx (dzwonki przemalowywałam)
papierowa girlanda House Doctor - Amazingdecor.pl
wykrojnik śnieżynka - NaStrychu.pl

Spożywka ;)

Kurcze, pogoda taka, ze jednego przyzwoitego zdjęcia zrobić nie mogę! Zresztą nieprzyzwoite też by pewnie nie wyszło, wszystko ponure i nieostre jakieś :/ Ale! Mam coś, co właśnie nieco mroku potrzebuje - by go rozświetlić :)


Noooo... tak, kolejny lampion :D

Znów przypadkowy zakup, w... sklepie spożywczym. Cóż poradzę, że mnie zauroczył? Nie sklep rzecz jasna, ale ten wzorek, trochę kojarzący mi się z haftem krzyżykowym :) A jak postawiłam go na stole, przypomniał mi się podobny drobiazg kupiony jakiś czas temu, też przy okazji; planowałam go przemalować, ale chwilowo leżał w kącie i czekał na moje zainteresowanie, więc go dołożyłam nowego nabytku - i chociaż miedziany trend jakoś mocno mnie nie porwał i nie planowałam mieć nic takiego, bo wydawało mi się, że do niczego to u nas nie będzie pasować - obecnie codzienna dekoracja naszego stołu zrobiła się całkiem miedziana :) I pasuje :)


A skoro o "spożywczych" zakupach mowa. W innym sklepie, między regałami chłodniczymi, a półkami z pieczywem, trafiłam na gwiazdkę :) Fajna, szkoda tylko, że to zdjęcie takie drętwe... ech, ta pogoda. Albo raczej: ech, jaki ze mnie marny fotograf :) Tak czy siak, ładnie jej i w miejscu gdzie postawiłam ją na co dzień (gdzie już zupełnie nie ma dziś szans na fotkę), i ze słojem-wazonem, który tak jak rok temu ozdobiłam ostrokrzewem - bo bardzo mi się to w zeszłym roku spodobało.


I chyba wychodzę przed szereg, bo to dekoracja już raczej zimowa, ale... ale jakoś dla mnie zima zaczyna się wcale nie tak jak w kalendarzu, a z nastaniem grudnia, a w zasadzie to dzień po moich urodzinach, więc jeszcze w ostatnich dniach listopada :) więc już powolutku szykuję się do zmiany dekoracji. I nie tylko to. Jakoś tak się złożyło, że już od miesiąca chyba, to tu, to tam, od czasu do czasu kupię jakąś świąteczną ozdobę. Oczywiście nigdzie ich jeszcze teraz nie wieszam, ale takie małe, drobne przygotowania są całkiem miłe :) A i całkiem uzasadnione, bo - jeśli mi się uda realizacja - to mam plan na całkiem fajną dekorację na tegoroczne Święta, więc przecież muszę czynić pewne przygotowania, prawda?

I cóż, nic więcej dziś niestety nie pokażę - dalej czekam z utęsknieniem na choćby odrobinę światła, żeby doszlifować post, który obiecuję Wam już tu tyle czasu... Brrr, ja chcę słońca! Ale za to zrobię coś, czego od baaardzo dawna nie robiłam - odpowiem na łańcuszkowe pytania. Bo... dlaczego nie? Ale dalej tego nie pociągnę, chyba że ktoś bardzo chciałby odpowiedzieć na moje pytania? :) Zatem specjalnie dla Kayli, proszzz :)

1. Co pisałaś, zanim zaczęłaś pisać bloga?
Z dłuższych form to ostatnio chyba notatki i inne kolokwia... Pamiętniki się mnie nigdy nie imały, więc prowadzenie bloga tak długo to w moim wykonaniu fenomen!
2. Czy Twoja rodzina wie, że blogujesz? Co o tym myślą?
Wiedzą. Ponoć zaglądają, ale chyba wolę nie pytać co o tym sądzą :)
3. Jestem beznadziejnym fotografem. Daj mi jedną, najważniejszą rade dotyczącą robienia zdjęć.
Oklepane, ale unikać tego co zrobiłam na ostatnim dzisiejszym zdjęciu - sztucznego oświetlenia (a lampy błyskowej to juz w ogóle!). Tylko naturalne światło, bardzo pomaga amatorom takim jak my :)
4. Masz dzień tylko dla siebie. Jak go spędzisz?
Powinnam chcieć zaszyć się w robótkowym kąciku i cały dzień tworzyć (a jeszcze chętniej potworzyć coś na spotkaniu z innymi takimi wariatkami!) i niby tak właśnie jest, ale ostatnio... to tak naprawdę bym chciała sobie cały dzień przeleżeć i nic nie robić :)
5. Jeśli masz wybór, wolisz kupić, czy zrobić?
Mimo poprzedniej wypowiedzi, jednak zrobić.
6. Czy masz jakieś ulubione sprawdzone danie, które serwujesz gościom?
I tu tkwi mój błąd, że nie. Zawsze próbuję i eksperymentuję z czymś nowym i potem się martwię czy wyjdzie :)
7. Do twojej torebki wejdą tylko 3 rzeczy. Co to będzie?
Butelka z wodą. Chusteczki. Samochodzik. Cóż, obecnie to torba bardziej mojej córki, niż moja...
8. Nad morze, czy w góry?
Serce mówi góry, zdrowie puka się w czoło mówi morze i inne takie płaskie; chociaż wodę wszelaką i moczenie się kocham przeogromnie też, więc...
9. Dom, czy mieszkanie?
Dom - który pewnie nigdy się przejdzie w fazę realizacji.
10. W jaki sposób najchętniej się przemieszczasz?
Pieszo.
11. Dopiero po latach zrozumiałaś, że...?
Chyba jeszcze nie osiągnęłam fazy zmądrzenia, wątpię czy kiedykolwiek ona nastąpi :)

Pozdrawiam,
ushii

PS
Cieszę się bardzo, że mój wyprzedażowy kącik cieszy się Waszym zainteresowaniem - prawdopodobnie nie będzie tam już nic więcej w tym roku nowego, ale zostało jeszcze kilka drobiazgów w sam raz na jesienne i zimowo-świąteczne wieczory, więc po raz ostatni - zapraszam :)


*******
NA ZDJĘCIACH:
lampion metalowy biały - delikatesy Piotr i Paweł
lampion metalowy geometryczny - Jysk
drewniana gwiazdka - Lidl

Ghriba, czyli mam oko na Maroko


Tak mnie ten długi weekend rozleniwił, ze zanim tu zajrzałam - już kolejny się zbliża :) Nie będę się zatem już z tego leniwego rytmu wybijać i tym razem będzie bardzo krótko! Dziś będzie tylko jedna pyszota - i nie będą to rogale marcińskie, o nie :) Chociaż te też uwielbiam i polecam - tutaj moja dość prosta (i przepyszna!!) wersja, gdyby ktoś miał ochotę.

Oglądając pewien program o Maroku, zachwyciłam się dwoma słodkościami i postanowiłam spróbować je zrobić. Niestety, pokazano tylko dość wyrywkowo jak się je robi, bez dokładnych proporcji składników; wspomagając się internetem zlepiłam zatem po swojemu kilka przepisów i... dziś prezentuję jedną z nich - ciasteczka, które weszły do mojego słodkiego repertuaru na stałe. Pełen sukces: delikatne w środku, chrupkie na zewnatrz i taaakie kokosowe... mniam, mniam :)

marokańskie ciastka kokosowe ghriba
Kokosowe ciasteczka ghriba
{coconut ghriba}
Składniki:
  • 2 szkl. wiórków kokosowych*
  • 2 małe jajka
  • niepełne 0,5 szkl. cukru pudru (u mnie cukier puder trzcinowy)
  • niepełne 0,5 szkl. mąki (najlepiej semoliny, ale zwykła też daje radę) lub mąki migdałowej w wersji bezglutenowej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2,5 łyżki rozpuszczonego masła (lub oleju roślinnego)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • szczypta soli
  • woda z kwiatu pomarańczy (niekoniecznie)
  • cukier puder do obtaczania (u mnie cukier puder trzcinowy)
1. Wymieszać suche składniki - wiórki dobrze jest rozdrobnić malakserem jeśli są grube; oddzielnie ubić jajka z cukrem pudrem, pod koniec dodając ekstrakt z wanilii.
2. Dodać mokre do suchych i wymieszać wszystko aż dobrze się połączy. Wg oryginalnych przepisów należy odstawić całość na ok. 30 min. (ale u nas nie jest tak gorąco i nie jest to niezbędne, ciasto daje się obrabiać od razu).
3. Rękoma skropionymi w wodzie pomarańczowej (niekoniecznie, ale dodaje fajnego aromatu ciastkom) formować kulki wielkości orzecha włoskiego, obtaczać je w cukrze pudrze, układać w niedużych odstępach na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i delikatnie spłaszczać kciukiem. Piec w 180C przez 10 minut, studzić nie zdejmując z blachy.

* przepisy nakazują by były niesłodzone - u nas chyba innych nie ma?
I już mnie nie ma :) Na początku nowego tygodnia wrócę, z wnętrzowymi fotkami :)

Pozdrawiam,
ushii

Szarość widzę, szarość!

Jakoś tak jest, że im więcej mam do pokazania, tym rzadziej piszę! A jak już wreszcie piszę, to pokazuję drobiazgi, a dużych zmian wcale... a tyle się zmieniło! Cóż może kiedyś w końcu się uda (jeśli ktoś jest bardzo zainteresowany i niecierpliwy, a jeszcze nie widział - to zapraszam do magazynu Green Canoe Lato 2014, tam choć część zmian widać :), a dziś znów będą drobiazgi :D Bo to przecież już listopad i za niecały miesiąc będę wyciągać dekoracje bożonarodzeniowe, a ja jeszcze jesiennych tu nie pokazałam!

Kiedyś wspominałam tu o moim żółtym marzeniu. Niestety obiekt westchnień był daleko, i nieosiągalny, i... i dobrze :) Bo natknęłam się na jego szarą wersję, która spodobała mi się nie wiem czy nie bardziej. W dodatku nadchodziły moje imieniny i... no tak. Bo w zasadzie to wszystko działo się jeszcze, ekhm, w październiku... zeszłego roku :D A w zasadzie jednak w lutym tego... Namotałam, ale cóż, nie ze swojej winy - bo "troszkę" musiałam poczekać na dostarczenie tego cuda, bo producent z dostawą do Polski zbytnio się nie spieszył - ale w końcu z 5 miesięcznym prawie opóźnieniem dostałam cudny prezent :)) Piękne retro kształty, ciekawy kolor... tak, tak, no kolejny wazon :D Zatem dziś, rok później od mojej zachciewajki, z okazji niedawnych kolejnych imienin wreszcie go pokazuję :)


Aha... tu pozuje z kolejnym (yyy...) wazonikiem, którego chyba jeszcze nie pokazałam? W zasadzie to nie nowość, bo zakupiony jeszcze wiosną zeszłego roku i być może nawet gdzieś w tle się tu już przewijał? Kupiony z tęsknoty za tym nieosiągalnym, ale polubiłam go w równym stopniu. I ładnie im razem :) A poza tym napis, który kiedyś sobie wymodziłam - oj, jak on dobrze mnie opisuje!!

No i ostatni bohater drugiego planu... to fantastyczne stare, drewniane liczydło oczywiście :) Jest po prostu piękne!

drewniane liczydło vintage

Latem zeszłego roku wspominałam o bardzo spontanicznej wycieczce wakacyjnej... Otóż trafiliśmy wtedy między innymi na targ staroci do Lublina... przyznam, że nigdy nie wiem gdzie i kiedy szukać takich targów w innych miastach czy krajach, więc byłam bardzo zadowolona. I podobało mi się tam o wiele bardziej niż w Warszawie, jaka szkoda, że do Lublina mam jednak kawałek, bo chyba byłabym tam gościem co miesiąc :D W każdym razie - napasłam oczy różnymi cudami... i właśnie to liczydło zabrałam ze sobą w podroż powrotną, tak zupełnie z pustymi rękoma wrócić nie umiałam. Tym bardziej, że dawno już miałam na takie cudo ochotę - ale ceny warszawskie skutecznie mnie zniechęcały, a i nigdy żadne do końca mnie nie urzekło. Ale jak zobaczyłam TO... No musiałam. Nawet wytłumaczyłam sobie, że to kolejna duperela, że nie mogę mieszkania od a do z zagadać... ale po spacerze po lubelskiej starówce znów trafiłam w jego okolice i niemal usłyszałam "no weź mnie, weź mnie!" i tym razem się nie oparłam. Swoje trzy grosze dorzucił sprzedawca, objaśniając mi, że to taniocha, tak jakbym paczkę papierosów kupiła. Taa, ja mam małe dziecko, na papierosy nic nie przeliczam :) Ale te kolory, ta widoczna z daleka metryka... mniam. Klasyka vintage :)

Miałam plan postawić je w zupełnie innym miejscu, ale jak po powrocie do domu rzuciłam okiem na ścianę w sypialni, od razu je tam powiesiłam. Zresztą pozostałe pokazane dziś rzeczy też na co dzień sypialnię dekorują, ale całą tą ścianę pokażę już innym razem, bo inaczej musiałabym o tylu rzeczach jeszcze napisać, że z posta zrobiłby się tasiemiec nie do wytrzymania, bo ja nie umiem krótko :) A chciałabym pokazać coś innego jeszcze :)

Wróćmy zatem do szarości. Jak co roku wraz z nastaniem jesieni większość kolorowych akcentów u nas znów zniknęła, wnętrza się uspokoiły i wróciły szarości (choć w tym roku z kilkoma dodatkami żółto-musztardowymi - co częściowo pokazałam w poprzednim poście... kto wie, może jeszcze i resztę uda się pokazać przed nadejściem zimy: D) Wiem, że pisałam już o tym rok temu (dla chętnych - tutaj), że dziś trochę się powtarzam, no ale teraz właśnie wyciągnęłam ten wazon, więc... Żeby zatem nie było całkiem powtórki z rozrywki pokażę zamiast starych szarości coś nowego, białego. No... prawie białego, bo jednak z szarym :) I resztą kolorów natury... moje dreamcatchery:

zdjęcie trochę słabe, wiem... w rzeczywistości w tym miejscu wyglądają super,
ale na fotografii światło padające tylko z dachowego okna wszystko psuje :/
Zwykle nie kupuję typowych pamiątek dla turystów, bo ani one ładne ani autentyczne, tylko chińskie... Ale podczas mojej amerykańskiej przygody miałam okazję poznać i zaprzyjaźnić się z wieloma fajnymi osobami, między innymi z kilkoma Indianami... rzecz jasna byli to zupełnie zwyczajnie się ubierający, pracujący itd ludzie, ale nauczyli mnie kilku słów i pięknych piosenek w narzeczu Nawaho i opowiadali wiele ciekawych rzeczy. I przed powrotem do Polski zachciało mi się jakiejś pamiątki do tych wspomnień; wybrałam dreamcatchera, czyli łapacza snów - może niezbyt oryginalnie, ale i bardzo spodobał mi się sam motyw i na szczęście można tam kupić taki wykonany naprawdę przez Indian, nawet z certyfikatem z imieniem autora :) Kilka lat przeleżał u mojej Mamy, a w tym roku przypadkowo natknęłam się na drugi malutki w rzeczach mojej Babci i uznałam, że to doskonała dekoracja właśnie na jesień! Przyniosłam je więc do domu, a do towarzystwa dorobiłam im jeszcze jeden :)

Ich produkcja jest prosta, ale ją obfotografowałam, bo może ktoś jeszcze miałby ochotę na taki drobiazg? Robi się je szybko i całkiem mi się to spodobało, fajnie by wyglądała dekoracja z wielu takich łapaczy, gdybym miała wolną ścianę :) Ale może na kolejne lato zrobię sobie jeszcze kilka, tym razem w wersji boho, bo jak zaczęłam przeglądać inspiracje na pinterescie to dreamcatchery zachwyciły mnie od nowa :)

Dreamcatcher (Łapacz snów)
Potrzebujemy:
  • obręczy - cienkiej i sztywnej,  najlepiej metalowej albo drewnianej
  • wąskich paseczków skórzanych lub skóropodobnych, albo tasiemek (niekoniecznie)
  • sznureczków lub włóczki, grubszych nici itp
  • piórek, koralików


1. Obręcz* owijamy paskami cienkiej skóry, tasiemką albo grubsza nicią (tak jak robiłam to przy okazji tego napisu). Koniec sznurka/kordonka mocujemy do obręczy i robimy wzdłuż całego obwodu takie pętelki:
 

2. Gdy pierwszy rządek jest gotowy pleciemy resztę sieci - robimy identyczną pętelkę na środku każdego odcinka nitki - zataczając stopniowo coraz mniejsze okręgi, aż dojdziemy do końca - wówczas zawiązujemy supełek i odcinamy nitkę.
 


Można w międzyczasie na nitkę nawlekać koraliki itp, żeby przyozdobić "pajęczynę".
3. Na koniec dowiązujemy kawałek sznurka do zawieszenia łapacza oraz wybrane ozdoby - piórka, koraliki itd.

* ja dysponowałam akurat tylko taką skręconą, ale lepsza jest prosta
Uff, to tyle na dziś, cieszę się, że udało mi się wreszcie coś napisać, a teraz uciekam korzystać z A. z ostatniego chyba słonecznego dnia :) Ale, ale, obiecywałam przecież w poprzednim poście wyprzedaż... no to nareszcie za chwilę coś niecoś wrzucę - trochę drobiazgów do produkcji świątecznych kartek, a trochę domowych gadżetów (a w weekend pojawi się jeszcze m.in. lampa... a może nawet kilka :) - zapraszam zatem do kącika wyprzedażowego. A wszystkich, którzy dotrwali do tego momentu, zostawiam z fotką cuda, które mnie wczoraj zachwyciło na spacerze :)


Pozdrawiam,
ushii

*******
wazon szary - House Doctor
wazon biały - Tiger
liczydło - targ staroci

Jesień na całego!

I w kolorze... musztardowym!

Jesień przywitała nas pogodą w kratkę i zdecydowanie niższymi już temperaturami - ale mi to nie straszne, bo właśnie zaopatrzyłam się w dwa nowe kocyki :) Sympatyczne, bo wyglądające jak zrobione na drutach (a to dla mnie zaleta, bo nie mam szans nauczyć się robić na drutach :), a przy tym w cudnych kolorach! Jeden szary, a drugi - uwaga - musztardowy! Tak, tak, to ciągle ja piszę tego bloga, nikt mnie nie podmienił, wiem i pamiętam jak się tutaj zarzekałam, że żółtego to ja nigdy :) Widać po tylu latach niechęci do tego koloru nadrabiam sobie teraz z nawiązką, bo to już kolejna żółta rzecz u mnie...

miś na zdjęciu to inwencja A.,
która musiała koniecznie czynnie mi asystować przy robieniu zdjęcia :)

Teraz spokojnie można się zakopać w kocach, poduchach i książkach i cieszyć się nawet zimną i deszczową jesienią :) Szkoda tylko, że kominka do kompletu brakuje... Ale w zamian w zestawie jest ciacho ;P W smakach może mało jesiennych, bo powstało spontanicznie trochę, gdy okazało się, że znikły przewidziane do mojej ulubionej bawarskiej tarty jabłka :D Wtedy wpadła mi w rękę puszka z ananasem i na bazie tamtego przepisu powstała... tarta à la pina colada :) Powiem krótko - pyszna!


Tarta à la pina colada
{kokosowo-ananasowa z migdałową posypką}
Składniki
ciasto na spód (forma do tarty 24cm):
  • 1/2 kostki masła (100g)
  • 1/3 szkl. cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 szklanka mąki
masa serowo-kokosowa:
  • kostka mielonego białego twarogu (250g)
  • 1,5 opak. mleka kokosowego w proszku
  • 1/4 szkl. cukru
  • 2 duże żółtka
  • 1 łyżeczka ekstraktu/cukru wanil.
  • 100g wiórków kokosowych (niekoniecznie)
  • odrobina rumu / aromatu rumowego (niekoniecznie)
  • 2-3 plasterki ananasa z puszki
  • 4 łyżki płatków migdałowych (albo zwykła kruszonka)
1. Formę do tarty wysmarować masłem. Posiekać (ręcznie lub w malakserze) składniki na spód, aż powstaną okruchy ciasta i wylepić nimi dno formy i boki do 1 cm. Włożyć do piekarnika na 10 min. (zdarza się, że masło z ciasta wytapia się w trakcie pieczenia i wypływa przez formę jeśli ma wkładane dno – można podłożyć kawałek folii na ruszt) i lekko podpiec w 180°C. Wyjąć i przestudzić.
2. W międzyczasie plasterki anansa pokroić na małe kawałki, mleko kokosowe w proszku rozrobić z odrobiną syropu od ananasa, żeby się rozpuściło i nie było grudek. Utrzeć ser z żółtkami, cukrami i mlekiem na gładką masę. Jeśli mamy ochotę można dodać jeszcze rumu albo aromatu (ja nie daję, nie lubię smaku alkoholu w słodyczach ani słodkich alkoholi :), na koniec można jeszcze dodać drobnych wiórków kokosowych dla wzmocnienia aromatu. Migdały można podprażyć lekko na suchej patelni.
3. Na przestudzony spód wylać masę serową, rozłożyć kawałeczki ananasa. Wierzch posypać płatkami migdałowymi (lub zwykłą kruszonką... albo i tym i tym). Ciasto włożyć do piekarnika i piec ok. 40 min. w 180C.

I znów jest przepis, i znów miało być coś innego, a jest ten nieprzewidziany dodatkowy post, no co ja poradzę :) Ale zakup kocy, którym uczciłam pierwszy dzień jesieni spowodował, że musiałam go napisać, bo może ktoś jeszcze będzie miał ochotę na takiego otulacza? Przy okazji, pochwalę się nową paterką, która wpadła mi w ręce na wyprzedaży w Empiku... miałam już żadnych nie kupować, ale ten uroczy brzeżek mnie pokonał :)

Uciekamy korzystać ze słoneczka, które raczyło dziś wyjść :) Pozdrawiam i do zobaczenia niebawem!
ushii

P.S.
A do zdjęcia kocy i tak niebawem jeszcze wrócę, bo planuję ich fajne ozdobienie, jak się uda to się pochwalę :)

*******
patera - Empik
koc szary i musztardowy - Biedronka

Cukiereczek

Ja wiem, wiem, obiecywałam wnętrzarsko - a tu jakby znów kuchennie?

No nie do końca, bo przepisu żadnego nie będzie :) I choć będzie gadżet poniekąd kuchenny, to jednak też zdobiący moje wnętrza :D Miałam na niego chęć okropną - i nareszcie jest, jest, przypłynął do mnie właśnie zza wielkiej wody! W dodatku dotarł wcześniej niż sądziłam, więc choć wyczekiwany, był trochę niespodzianką :) Sami więc rozumiecie, musiałam się swoją radością natychmiast podzielić i tu go pokazać :D Ta-dam:


Cudny jest! A kto wie co to w ogóle jest? To po prostu pojemnik na ciacho :D Tylko że nie plastikowy, jak niestety większość w naszych sklepach, a metalowy, emaliowany. Ponieważ plastik zazwyczaj darzę niechęcią i eliminuję go w domu jak mogę, bardzo chciałam mieć takie cudeńko, bo nie zgadzałam się na nawet tymczasowe kupienie pojemnika z tworzywa (wiadomo, prowizorka najtrwalsza!), a pojemnik potrzebny jednak bywa, zwłaszcza jak się lubi piec; bo pod klosz patery całe duże ciasto nie wejdzie, ani przetransportować się go tak nie da... Jednym słowem to żadna zachciewajka moja, tylko bardzo potrzebna rzecz, prawda? Hehe :P No a na dokładkę ma taki słodki niby retro styl :) Że nie wspomnę o dodatkowym poziomie na górze na mniejsze wypieki albo serwetki itp :) Ach jak się cieszę!

Siedziałam sobie dziś tak i się cieszyłam, i pomyślałam, że w sumie to też dobra okazja, by zapytać - jak Wy rozwiązujecie problem przechowywania ciast i ciasteczek? Wiadomo, że niektóre to tylko w lodówce się da, inne wymagają szczelnych puszek... ale może macie jakieś własne patenty na różne słodkości by były smaczne jak najdłużej? Bo przyznam, że ja nie raz i nie dwa mam z tym problem - owszem, większość wypieku nie ma szans dotrwać do kolejnego poranka, ale jednak coś tam czasem zostaje i zawsze się biedzę, w co to najlepiej zapakować i gdzie, żeby było nadal świeże i nie obeschnięte albo rozmiękłe :)

I dziś to tyle, bo wpadłam tylko z tą moja małą radością :) No... nie, pokażę Wam jeszcze moje ulubione babeczki w "jesiennej" aranżacji, które upiekłam z tej radości :)


A zaplanowany na dziś post wnętrzarski będzie... niedługo :)
Pozdrawiam!
ushii

Jesienne perły...

...czyli zapomniane cudo w dwóch odsłonach. I coś wytrawniejszego na dokładkę. Jednym słowem znów jestem z wami :)

Rzecz jasna tegoroczne letnie upały spowodowały, że chyba nie ja jedna gdy tylko mogłam, omijałam kuchnię szerokim łukiem. Później zdarzyło się kilka wakacyjnych wyjazdów i woziłam wszędzie to uparte słońce ze sobą, więc ostatnie 2 miesiące mocno mnie rozleniwiły i zarówno blogowanie jak i tym bardziej jakiekolwiek pieczenie poszło w odstawkę. Ale w końcu wróciłam i teraz nadrabiam - w obu dziedzinach jednocześnie :) Co chwilę coś słodkiego wjeżdża na stół, a czasem uda się coś sfotografować, więc dzisiejszy post będzie wypełniony pysznymi rozmaitościami - zresztą jak zwykle u mnie po blogowej przerwie :) Zapraszam zatem, częstujcie się i pieczcie też koniecznie, bo wszystko takie pyszne, że szkoda byłoby nie spróbować!

Tytułowe perły w zasadzie powinny być letnie, bo z letnimi owocami - ale mnie wypieki z wiśniami jakoś kojarzą się z początkiem jesieni właśnie, nie wiem dlaczego... więc będą teraz, gdy lato powolutku staje się jesienią :) Przepis ostatnio przeze mnie nieco zapomniany, a niesłusznie, bo jest błyskawiczny i prosty, a efekt pyszny i z przyjemnością do niego wróciłam - bo towarzyszy mi od początków mojej cukierniczej kariery... więc nie mogę sobie wybaczyć, ze jeszcze go tu nie było! To popularne ciasteczka, choć zwykle z jabłkowym wnętrzem - i w takiej wersji też je oczywiście robię, bo to pyszne połączenie, a ciasteczka wyglądają jakby się śmiały :)

Wiśniowe perły w serowych muszelkach
czyli delikatne serowe ciasteczka z wiśniami (lub jabłkami)
Składniki:
  • 250g twarogu
  • 250g mąki
  • 200g masła
  • 2 płaskie łyżki cukru (niekoniecznie)
  • cukier waniliowy
Nadzienie:
  • wydrylowane wiśnie, łyżeczka skrobi kukurydzianej (lub mąki ziemniaczanej) lub
    2 jabłka plus odrobina cukru i cynamonu
  • cukier puder do oprószenia (polecam trzcinowy)
1. Zmiksować masło z twarogiem, cukrem waniliowym (i ewentualnie zwykłym cukrem), dodać mąkę i zagnieść ciasto. Można je chwilę schłodzić, ale nie jest to konieczne. Wałkować nie grubiej niż ok 0,5cm, wykrawać okrągłe placki (wystarczy szklanką, ale polecam okrągłą foremkę z falbanką, będzie o wiele ładniej :).
2. Jeśli używamy wiśni (mogą być rozmrożone) należy odsączyć je z soku zachowując jego odrobinę, z którą trzeba wymieszać łyżeczkę skrobi i dodać z powrotem do wiśni. W wersji z jabłkami należy obrane jabłka pokroić na cząstki (grubości do ok. 1cm) i oprószyć odrobina cukru z cynamonem. Układać owoce na połówce placków z ciasta i przykrywać je drugą połową, delikatnie ścisnąć na końcach (w przypadku wiśni wolę najpierw uformować "muszelki" z ciasta i dopiero wkładać owoce, żeby sok nie poplamił ciastek).
3. Piec w niedużych odstępach w 180C ok 20-25min (u mnie wystarczy już ok. 18 minut, więc trzeba sprawdzać). Po ostygnięciu oprószyć cukrem pudrem.


A tu wersja z jabłkami:


Prawda, że wyglądają, jakby się do nas uśmiechały? :)


Btw, zwracam też uwagę na tą cudną miseczkę od house doctor - upolowana przez moją mamę razem z tą moją - obie, jak kiedyś pisałam, przypadkowo znalezione na wyprzedaży za kilka złotych, więc cieszą nas podwójnie :)

Ale, żeby nie było aż tak jednostajnie słodko, dla odmiany jeszcze coś wytrawnego. Coś, za czym przepadam! Kiedyś gdzieś spróbowałam i od razu obiecałam sobie, że sama takie zrobię. Przepis autorstwa pani Gessler znalazłam na blogu Strawberries from Poland. Odrobinę go oczywiście zmodyfikowałam, ale nieznacznie. Pachną i smakują tak, że robię je regularnie, bo na samo wspomnienie zawsze ślinka mi cieknie i mam ochotę znów je robić :)

Pieczarki w sosie balsamico
Składniki:
  • ok. 750g malutkich pieczarek (ja kupuję 500g paczuszki, ale zostawiam niezmienione proporcje sosu i wyjadam go z pieczonymi ziemniaczkami :)
  • 80 ml oliwy/oleju
  • sól
  • 2 duże ząbki czosnku
  • 3 płaskie łyżki brązowego cukru
  • 60 ml octu balsamicznego
  • 0,5 szkl. wody (w oryginale 1 łyżka)
  • 3 łyżeczki listków świeżego tymianku lub 2 łyżeczki suszonego tymianku i estragonu
1. Pieczarki oczyścić i obciąć ogonki równo z kapeluszem (tak łatwiej jest je smażyć). Rozgrzać oliwę na patelni na dużym ogniu, dodać grzyby i smażyć 5 min. Posolić, dodać posiekany czosnek i smażyć jeszcze chwilę.
2. Wymieszać z brązowym cukrem, octem balsamicznym i wodą. Gotować, aż objętość sosu wyraźnie się zmniejszy i zgęstnieje (w oryginalnym przepisie dodaje się tylko 1 łyżkę wody i gotuje ciut krócej, ale dla mnie za krótko, dlatego dolewam jej trochę więcej). Pod koniec doprawić estragonem i tymiankiem jeśli używamy suszonych ziół; jeśli świeżego tymianku posypać nim już po zdjęciu z patelni.
Pyszne z rukolą i pieczonymi ziemniaczkami!
No, miałam plan pokazać coś jeszcze, ale na dziś już starczy, hurtowo wszystkiego do jednego posta wrzucać przecież nie będę, bo znów zrobi się dłużyzna nie do czytania. W takim razie reszta pyszności poczeka na publikację w kolejnych postach, ale nie obawiajcie się, nie będzie tu ciągle kulinarnie, na dniach wrócę z wnętrzarskim postem :)

Pozdrawiam jesiennie i życzę Wam udanego weekendu - podobno znów będzie ciepły i słoneczny :) Ja mam zamiar zacząć go dość pracowicie, bo gdy czytacie te słowa wyruszam właśnie z takerem na pewne siedziska :D Ale jeśli prognozy się sprawdzą, to może wyruszymy potem na jakąś wycieczkę?
ushii